Ale se już ten drugi kawałek to Adam mógł darować. Całego
Aggressora krzyczał
GŁOŚNIEJ oraz
JESZCZE RAZ, jakby to był koncert jakiegoś jebanego disco polo, to jak skończyli zaskandowałem
głośniej, jeszcze raz, a tu Nergal zostaje i śpiewa dalej. Mam nadzieję, że to nie moja wina, choć chyba dość donośny głos mam.
W każdym razie...... Tomasz z tym pulpitem jakby nie wiem, nut, tekstów, albo kiedy zakrzyknąć ough nie wiedział. Dziwne trochę to, sam stwierdził zresztą po tym, jak gromkie
Hellhammer! Hellhammer! usłyszał (także z mego gardła, jako iż parę piw upłynęło do tej późnej pory), że:
And I said (thought?) I'm too old for this... Ogólnie rzecz biorąc nie wiem, czy połowę koncertu Tomek śpiewał, chyba nie - albo Nergal, albo drugi gitarzysta. Jednakże z prezydenckiego pulpitu zdawało się, że nie korzystał.
Trochę to wyglądało jak cover band Hellhammera właśnie (stąd nazwa Triumph of Death plays Hellhammer), bo Tom Warrior to tam, szczerze mówiąc, w tym wszystkim asystował. Niemniej jednak na zwieńczenie jak zagrali rzeczony
Triumph of Death to było zajebiście w pytę. Ręka ku niebu wznoszona była kiedy się dało. Na trzy.
(biedna wersja bez krzyków była oczywiście grana)
Furia sztuka ostra, aż dziwne, że Anna Dymna nie wyszła na scenę. Jak zaczęli to się trochę bałem, że podłoga się zaraz zapadnie i nogawki mi drżały od basu. Może mi się wydawało, ale zagrali trochę poniższego arcyklasyka, utworu absolutnie genialnego (polecam też teledysk):
(nie znam Furii na tyle dobrze, by wiedzieć, gdzie z tego rżną)
Dodheimsgard jakieś pierdololo narzekania słyszałem, ale sztosiwo ostre zaprezentowali sztandarowo chyba na trasie zaczynając od
Shiva Interfere,
Aphelion Void i
Ion Storm. Wielka szkoda, że tak krótko, ale ziomuś z Blaze of Perdition dał radę wyjść na scenę, coby - jeśli się nie mylę - na dwa basy zagrać jeden z hiciorów z
Kronet Til Konge (chyyyba
En Krig å Seire). Tym większy albo i nie respekt, że Vicotnik na wokalu tylko, a przecież albo na perce albo na gitarze w DHG grał (poza komponowaniem chyba znacznej większości). Trochę jednak, mam wrażenie, w tym
Shiva Interfere choćby drugiej gitary brakło, choć gość jechał solidnie w pojedynkę. Co by nie było, w moim mniemaniu, bardzo zacny show. Ogromna szkoda, że mieli tylko 45min, bo 2 pierwsze kawałki to była połowa seta. Do Aldrahna ze studia Vicotnikowi brakuje (komu by nie brakowało), ale bez przypału.
Matterhorn, Blaze of Perdition i Bolzer dziś nie widziałem, to się nie wypowiem.