#5
TITELITURY 3 lata temu
Większość polskiego metalu spuściłbym Wisłą razem z gównem. W sumie zostałby tylko NSBM i parę tuzów z rodzaju Infernal War, Witchmaster, czy Azarath. Parafrazując Chrisa Rocka, który w jednym ze stand - upów mówił, że "trudno jest bronić rapu", jako przykład podając jakąś obrzydliwą, czarną małpę gadającą do mikrofonu "to the window, to the walls, to the sweat drop down my balls, to all you bitches, crawl", równie trudno jest bronić polskiego metalu. Większość tych niedojd nie potrafi grać, albo gra jakby nie potrafiło grać, albo po prostu nie chce grać, ale lubi satanistyczne rysunki i odwrócone krzyże, a może też liczy na zaliczenie brudnych metalówek, doskonale zdając sobie sprawę, że mediana polskiego metalowca, to niedorozwój umysłowy ze światopoglądem kształtowanym przez metalowe piosenki i słuchającym nie tego, co mu się podoba, lecz tego, czego "wypada" słuchać, żeby w subkulturze ceniącej ponoć indywidualizm mieć kolegów. Te wszystkie Nekkrofukki, sruki, Czorty, wasi ulubieni nudziarze grający w kółko to samo przez godzinę i więcej pod szyldem Coulthes Des Ghoules, nie wspominając już o modnych od niedawna pedałach parających się awangardą równie upośledzoną, jak ich pojmowanie sztuki. Wszystko gówno do spuszczenia Wisłą.
I w tym zalewie całego chłamu, nagle pojawia się takie Rites of Daath, zespół wcześniej mi nieznany może dlatego, że nie mam czasu na wyszukiwanie zespołów tak podziemnych, albo po prostu z braku promocji. Teraz jednak GoV o promocję zadbał, więc krakowska ekipa dotarła do moich uszu, za co jestem losowi ogromnie wdzięczny. Bo Rites of Daath to jest właśnie taki death metal, do określenia którego użyłbym epitetów, których Wy, Kochane Metale, używacie przy opisywaniu prawie każdej płyty - "obskurny", "piwniczny", "zatęchły", itd., itp. Od razu nasunęły mi się skojarzenia ze Shroud of the Heretic, Irkallian Oracle, czy Lie in Ruins, a nawet Mitochondrion. Tempa raczej jednostajne, piłujące gitary, dysonanse, no i zwolnienia do doomowych klimatów, zostały tak złożone w całość, że już od pierwszych dźwięków przyspieszyło mi tętno. I ten histeryczny, drugi wokal dodany w tle. Zaskoczenie było tak ogromne ( oczywiście włączałem muzykę z założeniem, że będzie to kolejne gówno do spuszczenia w Wiśle), że niczym ten murzyn w kawale o kaszance, co to wpierdolił z rozpędu własną rękę do łokcia, bo tak mu zasmakowała, z rozpędu przesłuchałem materiał dwukrotnie, za każdym razem czerpiąc z tego odsłuchu więcej przyjemności. Dodatkowym atutem i zachętą do poznania tej płyty, niech będą słowa mojej lepszej połówki, która słysząc piszczącą w tle gitarę, stwierdziła że "jest to muzyka celebrująca ból i negatywne emocje". No, nie do końca tak powiedziała, ale tyle wynikało z jej słów. Absolutny majstersztyk death, nie life metalu. I jeśli czytają to muzycy stojący za tym zespołem, a pewnie czytają, to chciałbym im za ten krążek podziękować i mam nadzieję, że zagrają kiedyś chociaż w Poznaniu, żebym nie musiał telepać się przez całą Polskę w celu zobaczenia ich na żywo.
Dum bibo piwo, stat mihi kolano krzywo.