Kiedy w moje włochate łapy wpadł w końcu najnowszy, cuchnący siarką owoc nagrań muzyków Desaster, liczyłem na album, który mną sponiewiera niczym Divine Blasphemies czy choćby The Arts of Destruction. W głowie układałem laudacje, pseudowykwintne porównania i liczne epitety, którymi będę opisywał Churches Without Saints na yogowym forume. Tymczasem z każdym kolejnym przesłuchaniem byłem coraz bardziej skonfundowany, bo nie bardzo wiedziałem, co o niej tak naprawdę sądzić. Z jednej strony ze strony kompozytorskiej nie ma się za bardzo do czego przyczepić. Pierwszy (nie licząc krótkiego intro) kawałek o tytule Learn to Love the Void wywołuje bardzo pozytywne wrażenie - podoba mi się utrzymany w średnim tempie riff, a melodyjne zagrywki gitarowe w dalszej części tej kompozycji przywołują zawsze miłe echa Tyrants of the Netherworld. Następne Failing Trinity to już utwór zajeżdżający bardziej nowszym Desaster, który z kolei ze względu na swoje żwawe niczym przyrost inflacji w Polsce tempo pasowałby w sam raz na wspomniane wcześniej The Arts of Destruction. Nie zawsze jednak jest tak dobrze - weźmy na ten przykład Exile Is Imminent, które z jednej strony ujmuje fajnym mimo swojej prostoty riffem, jednak później przeistacza się w toporny i dość nijaki twór. A Desaster i jałowe granie na jedno kopyto to - jakby to dziwnie nie brzmiało - grzech co najmniej ciężki. Na dodatek zaraz potem wskakuje powolny utwór tytułowy, który też niestety jest jakiś "niewyraźny" i po prostu nudny, a powtarzana w pewnym momencie fraza o kościołach bez świętych po prostu zaczyna irytować. W zamyśle muzyków wynagradzać te dwa wolne smęty wynagradzać ma niespełna trzyminutowe Hellputa. Jednak nie zmienia to obrazu wykreowanego przez poprzednie dwa utwory, bo ponownie brakuje tu dynamiki, energii i piekielnego ognia. Zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie, że kiedyś niemieckie czarty zabijały takimi pociskami jak choćby przezajebistym Sacrilege.
Ożywienie wnosi dopiero Sadistic Salvation, który jest moim ulubionym kawałkiem z tej płyty. Piękny strzał w pysk, który cudownie pompuje krew w żyłach,a gdzieś w połowie zwalnia, oferując jednak przy tym bardzo interesujące zwolnienie rodem z trzeciego długograja. Desaster nie spuszcza też z tonu w Armed Architects of Annihilation, które będzie miłe dla każdego fana starego teutońskiego thrashu i na całe szczęście nie robi tego już do końca czasu trwania omawianego teraz krążka. Na uwagę zasługuje zwłaszcza wspomniany wyżej przez admina utwór Endless Awakening, który jest skrzyżowaniem klimatów z A Touch of Medievial Darkness z Tyrants of the Netherworld. Bez wątpienia jest to też zasługa brzmienia, które w porównaniu do poprzednich pozycji jest bardziej oldskulowe i brudne.
Przechodząc zatem do podsumowania, muszę przyznać, że pomimo moich utyskiwań słuchało mi się Churches Without Saint przyjemnie i nie musiałem się zmuszać do kolejnych odsłuchów. Nie mogę jednak być zaślepionym niczym przeciętny młody fan Mentzena na jego występ u Stanowskiego i z drugiej strony jednak pomimo mojej sympatii do niemieckiej grupy jestem zobowiązany do wystawienia jej żółtej kartki. Liczę jednak na rychłe zadośćuczynienie z waszej strony.
- 1
- 2