Powróciłem do muzyki tegoż zespołu i odsłuchałem sobie w końcu całą dyskografię - nie wszystkie albumy były mi znane, bo zbytnio się tym zespołem nie interesuję, co zaraz wyjaśnię. Ta kapela to w zasadzie dwa zespoły: stara Metallica oraz nowa Metallica. Albo też Metallica oraz Shitallica, jak kto woli.
A dla mnie stara Metallica jest absolutnie zajebista i jest jedną z najlepszych band z tego pięknego gatunku. Oczywiście chodzi mi o zespół z okresu 1983-1988... Wiem, mało oryginalna ta moja opinia, ale co poradzę na to, iż 4 pierwsze albumy to są jebane diamenty Thrashu? Nic. A co poradzę na to, iż Metallica skończyła się po
...And Justice for All i się wypierdoliła na swój głupi ryj, rozwalając go i nie wydając później nic godnego uwagi? Też nic, niestety.
Przepaść pomiędzy ostatnim ze starych albumów, a pierwszym z nowych jest druzgocząca. Aczkolwiek to jeszcze nie jest taki zły album, całkiem słuchalny - np.
Enter Sandman było jednym z pierwszych kawałków, z jakimi poznawałem Metal (i jednym z ulubionych). Następną trójkę albumów nazywam
Trylogią Szczyn i Gówna -
Load i
Reload to oczywiście
Szczyny (nawiązanie do okładek nieprzypadkowe), a niesławne
St. Anger to oczywiście
Gówno. Jak mnie te albumy zmęczyły, szczególnie ten ostatni! :/ A w sumie jak zacząłem słuchać pierwszego z nich, to nawet nie brzmiało to źle i myślałem, iż coś z tego jeszcze będzie. Myliłem się, srodze się myliłem... Te albumy brzmią, jakby napalone gimbusy postanowiły grać Metal. Zaryzykowałem ze słuchaniem tych (nowo)tworów, by wyrobić sobie jak najrzetelniejszą opinię, więc ostatecznie nie żałuję, mimo poczucia straconego czasu.
Zarówno
Death Magnetic, jak i
Hardwired... to Self-Destruct są o wiele lepsze. Co nie znaczy, że dobre.
Ogółem krążki z 1991, 2008 oraz 2016 są słabe, ale mimo to wciąż można znaleźć na nich jakieś fajne pojedyncze utwory, nie ma tragedii (w przeciwieństwie do płyt z
Trylogii Szczyn i Gówna).
Przykre to, ale dla mnie Metallica po 1988 roku mogłaby nie istnieć.