Zaczyna się ten
Paradox od odgrzewania kotletów, nie da się ukryć. 3 pierwsze strzały to takie
The Key, tylko wpadające czasem w te najnudniejsze momenty kultowego pierwowzoru. Szczęśliwie są jakieś przednie smaczki, gitarki zaczynają pod koniec pierwszego kawałka odlatywać. Samo intro do albumu to cudowne dźwięki w retro-futurystycznym klimacie. Trochę zawód, bo się zapowiada jednak grzany kotlet, przy tym
Paleolithic trochę mnie nuda dosięgać zaczyna.
Czwarte wpada już dobrze mi znajome
Procession of the Equinoxes i zaczynam trochę myśleć, że może Nocturnus w swojej najdorodniejszej formie to po prostu jest muza znacznego skupienia wymagająca, tutaj niektóre riffy trwają po pół sekundy, w międzyczasie klawisz jedzie inną melodię i może nieco trudno się połapać? Z
The Key też tak było, że wejście w
Lake of Fire lekko zbija słuchacza z pantałyku. No ale, ale - wspomniany
Lake of Fire jest tu na wstępie przywołany, więc wiadomo, że ukochany android jest znowu na znajomych rewirach, tylko że tym razem to jest już chyba setki pokoleń sztucznej inteligencji dalej posunięty.
Koło tego właśnie czwartego
Procession of the Equinoxes, android pozbywa się resztek strachu, przestaje się pierdolić w grzanie kotleta, przymiarki do otoczenia i zaczyna dziesiątkować serce bazy wroga - przypuszczalnie - w poszukiwaniu zaginionego klucza (i zemsty). Wtedy płytka się zaczyna na poważnie, granie wpada nieco bardziej w egipskie tajemnice z After Death, co kontynuowane jest na
The Antechamber (ale może po prostu nazywa się podobnie jak
The Star Chamber of Isis i sobie wkręcam). Kolejne kawałki już zajebiste, szczególnie ostatni. Dużo więcej progresji, dużo więcej solówek. Każdy następny brzmi jak wizytacja w jakiejś ogromnej pieczarze lovecraftiańsko-geigerowskiej cyberprzestrzeni.
Najbardziej się rzuca w uszy, że trudno uwierzyć, by ci kolesie wszyscy nie grali na
The Key, w drugiej kolejności - świetne, bardzo czytelne wokale. Nie spodziewałem się, że będzie mnie jarało, jak typ będzie śpiewał o błędach precyzji. Sporo tutaj też takiego świadomego burzenia czwartej ściany, z którego bije pewność co do jakości prezentowanego materiału. Stąd te wszystkie
powroty zaginionych kluczy;
jak kiedyś było, tak znowu będzie itp. są w przypadku tej płyty niezmiernie urocze.
Końcówka płyty znacznie bardziej freestyle'owa, ogólnie słychać ślady kapel od Edge of Sanity, przez Mithras po Deceased nawet, ale pomylić tego z nikim nie można. I ostatecznie nawet ten ciut usilnie oldschoolowy początek nie przeszkadza, bo słychać, że w przeszłości nie planują zostawać na zawsze.
To taka pokrótce recenzja mi przypadkiem wyszła. Podkreślam, że nieco niechcący.