porwanie w satanistanie 6 mies. temu
Widzę, że sporo miejsca na ostatnich stronach tego tematu zajmują życiowe podsumowania znajomości z zespołem Slayer, pomyślałem więc sobie: #Metoo.
Otóż jestem takim dziwnym przypadkiem, że teraz, ze Slayera poznałem na etapie “Diabolus In Musica”, a “Raining Blood” i “Hell Awaits” usłyszałem najpierw w wykonaniu Vader, a dwa, że tak czy siak przez całe dekady w sumie ten band dość olewałem. Kasetkę “Reign In Blood” sprawiłem sobie dość wcześnie i to akurat doceniłem, ale w sumie kojarzył mi się ten Slayer z przerośnięta legendą i niezbyt zrozumiałym dla mnie statusie. Ot, przecież Sepultura i Morbid Angel lepsze, co nie? No to tak mniej więcej rozumiem.
Z czasem słuchałem niby tego Slayera więcej i w ramach takiej ogólnej metalowej mimochodem zachodzącej edukacji skumałem intelektualnie dlaczego to taki ważny band i tak dalej, ale uszy i serce wiedziały swoje.
I tak się jakoś złożyło, że dopiero tuż przed 40-ką, po ćwierć wieku słuchania metalu, zakumałem, jaki to był zajebisty kapel.
Pierwsze trzy albumy + pierwsza EP to jest prawdopodobnie po Black Sabbath najbardziej kreatywny run w historii metalu w ogóle, i piszę to zupełnie serio. Ci goście na pierwszym albumie poszli najdalej spośród sobie współczesnych, jeśli chodzi o kolektywne wymyślanie thrash metalu, na drugim albumie wymyślili death metal, nie wpadając jednocześnie w pułapkę, jaką ten styl sobą reprezentuje, a na trzecim doprowadzili thrash do apogeum, jeśli chodzi o czytelny nakurw i następnie zrobili bardzo mądrą rzecz, a mianowicie najwyraźniej zastanowił się, co można zrobić dalej.
I doszli do wniosków słusznych: dalsza brutalizacja nieuchronnie pchałaby ich w formułę bazujacego na ich wcześniejszej twórczości death metalu, zamiast tego więc sprawdzili co się stanie, jeśli zaczną grać swoje patenty nieco wolniej, opierając je o bardziej miarowy groove. Zażarło to jak skurwysyn i w efekcie mamy SOH i SITA: dwa albumy, na których Slayer pokazał swój dojrzały styl.
W tym momencie mamy zatem trzy albumy kipiące od młodzieńczej energii kreatywności i dwa pokazujące pewność siebie i formułę w pełni dojrzałą.
Okres z Bostaphem to było wielkie ryzyko ale też, uważam, wielki sukce Slayera, który lata 90, przeszedł godniej niż większość jego tradycyjnych konkurentów. Lata 90. przyniosły metalowi ze sobą wiele rzeczy, w tym estetykę dobrze wyprodukowanego brudu i pewnej ulicznej przyziemności, ucieczki od, jakby to paradoksalnie nie zabrzmiało, eskapizmu - i wszystko to słychać na DI, UA, DIM i GHUA. Szczególnie ten ostatni album był bardzo źle zrozumiany, bo to nie jest Slayer, próbujący skumać jak działa ten cały NU metal, tylko Slayer pokazujący, że szkieletem tego nowoczesnego bastarda jest bezlitosne podejście, które oni sami kiedyś tam zapoczątkowali. Te cztery albumy to brud, patologia i metafizyka psychozy, uwielbiam ten rozdział, będąc nota bene pod względem estetycznym najbardziej spójnym w historii Slayer.
CI to płyta przejściowa i mimo to spójny, dobry powrót. Lombardo pokazał, że reunion wart był zachodu. WPB to niestety dla mnie rozczarowanie, przede wszystkim ze względu na brzmienie, które w zakresie gitar przypomina trochę ten ściśnięty sound z DI, tylko że tu ma to jeszcze dodatkowy, jesienny aspekt, bo brzmią te gitary, jakby wzmacniacze ledwo wystawały z kopców mokrych, opadłych liści… Kompozycje też niestety tak średnio to ciągną, takie aż za mocno w stylu Slayer to jest, jakby AI z nikłym stopniu swobody te riffy generowała - z czym jeszcze gorzej jest na “Repentless”, ale to już dla mnie jakieś posta-slayerowskie przypisy. Trzyma ta płyta parametry, ma momenty, ale całościowo jakieś to takie smutne.